niedziela, 8 lutego 2015

Kent Hovind, kreacjonizm i inne pokemony.

Nie tak dawno trafiłem na Youtube.com na wykłady niejakiego dr Kenta Hovinda (mam nadzieję że tak się odmienia jego imię i nazwisko). Co mogę powiedzieć o tym wykładach? Jestem przerażony, zszokowany, zasmucony i rozdrażniony. W tym przydługawym artykule „siądę” na jednym z wykładów jakie Hovind zaprezentował. Wykład trwa dwie i pół godziny- zatrważająco długo jak na ilość manipulacji jakie zostały podane. Obejrzałem cały ten wykład (jest to DVD np. 1 pod tytułem „Wiek Ziemi” i całość możecie znaleźć pod linkiem: https://www.youtube.com/watch?v=_lKrE-L0G-8) i stwierdziłem, że nie mogę przejść obok tego obojętnie. Co prawda podjąłem się obejrzenia pozostałych wykładów z tej serii, ale w artykule skupie się głównie na pierwszym wykładzie- a dokładnie na jego małej części! Z czasem być może napiszę artykuły na temat kolejnych wykładów Hovinda. Wybaczcie, że poniżej omówię jedynie około 30 minut wykładu. Ale widząc ile stron zajęło mi opisanie tylko tych 30 minut, po dokładnej analizie ponad dwóch godzin materiału, artykuł byłby zbyt wielki i mało kto dotrwałby do końca.

Jeśli nie macie czasu poświęcić dwóch i pół godziny na wysłuchanie wykładu Hovinda bardzo się cieszę- nie warto. W artykule będę przytaczał konkretne wypowiedzi Hovinda i starał się je wyprostować. Kiedyś pewien czytelnik bloga napisał mi wiadomość, abym nie walczył z kreacjonizmem, ani z ludźmi którzy na siłę podkopują (nieudolnie) wartość i znaczenie nauki bo i tak nie wygram. Faktycznie- może i nie wygram z głupotą ogarniającą ten świat, ale zawsze można starać się wyjaśniać to co kreacjoniści przekręcają po swojemu i na siłę prezentują poglądy przeinaczone, przerobione, albo powołują się na fakty, które od dawna są odrzucone przez naukę. Nie będę rozpisywał się jak głupi jest kreacjonizm bo filmy Hovinda pokazują to lepiej. Ja chciałbym przeprowadzić polemikę z tym co pseudo doktor usilnie wpajał publiczności.

Zacznijmy od przedstawienia postaci Hovinda. Kent E. Hovind nie jest doktorem. Jest to tytuł który on używa, ale nie jest to prawdziwy tytuł naukowy. Nie jest też naukowcem za jakiego się podaje. Ukończył on jedynie nieakredytowany Midwestern Baptist College- czyli tak zwaną fabrykę dyplomów- każdy może tam pójść i po krótkim czasie dostać tytuł doktora edukacji chrześcijańskiej. Nie ma to nic wspólnego z tytułami doktora w zakresie biologii, chemii, biologii ewolucyjnej, czy jakiejkolwiek NAUKI. Mimo wszystko Hovind wygłasza poglądy, które jak sam przekonuje są poglądami naukowymi i stawia siebie jako autorytet naukowy (którym nie jest) w kwestiach ewolucji- mimo że nie jest tajemnicą, że żadnego przygotowania, ani nawet kursu z zakresu podstaw ewolucji nie przeszedł. W skrócie- jest on kreacjonistą, który wiedze na temat ewolucji zaczerpnął może z podręczników dla gimnazjalistów, ale przywłaszczył sobie prawo do krytykowania całej teorii ewolucji nie znając nawet jej szczegółów.

Cechą charakterystyczną Hovinda jest brak wiedzy- „fakty” jakie podaje są wyssane z palca i przeinaczone w sposób by brzmiały tak jak on chce. Faktycznie- jeśli ktoś nie zna teorii ewolucji z bardziej poważniejszych podręczników niż „Biologia dla pierwszej klasy gimnazjum” będzie miał wrażenie, że wszystko co Hovind mówi jest całkowitą prawdą. Niestety nie jest i postaram się to udowodnić na przykładzie tylko wstępu do jego wykładu.

Co bardzo mnie cieszy do 2017 roku Hovind będzie siedział w więzieniu za oszustwa podatkowe.
Ale przejdźmy do konkretnego filmu.

Głównym punktem filmu „wiek Ziemi” Hovinda są zagadnienia związane z ewolucją. Jak podaje osoba wprowadzająca do seminarium, „doktor” Hovind przedstawi dowody na to, że Ziemia nie powstała kilka miliardów lat temu (a jako poparcie będą dowody z Księgi Rodzaju). Robi się poważnie.

Wykład miał miejsce w 2003 roku, ale domyślam się, że od tamtego czasu niewiele zmieniło się w kwestii myślenia Hovinda i głoszonym przez niego poglądów co można potwierdzić wchodząc na strony które są jemu poświęcone. Wystarczy posłuchać też kreacjonistów, którzy jak mantrę powtarzają pierdoły opowiadane przez osoby takie jak Hovind. Co najśmieszniejsze, mało który kreacjonista jest w stanie podać chociaż podstawowe założenia ewolucji, ale nie przeszkadza to w jej krytyce.

Z początku Hovind przedstawia się- mówi już na wstępie, że wierzy w to, że Pismo Święte jest nieomylnym, natchnionym słowem Boga. Na prezentowanym slajdzie można znaleźć informacje, jakoby Całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości. Już z pierwszym slajdem z wykładu można polemizować- Pismo święte nie jest książką naukową. Zawsze dziwi mnie dlaczego ludzie traktują te książkę jako coś nadzwyczajnego. Nie chodzi mi o krytykę religii, ale historie zawarte w Biblii są lekko mówiąc fantastyką niskich lotów. Jest to zbiór opowiadań, przypowieści, które zostały spisane przez setki osób na przestrzeni kilkuset lat. Nie jest tajemnicą że Biblię w dzisiejszej postaci kościół jako taki redagował kilkunastokrotnie wprowadzając poprawki mające na celu lepszą manipulacje ludźmi. Na slajdzie pisze wyraźnie, że Biblia jest pożyteczna do nauki- niestety nie ma w niej informacji na temat mitozy, prawach Keplera, strukturze DNA czy funkcji falowej- czytałem i nie znalazłem. Biblia jest też wykrywaczem błędów- nie rozumiem tego fragmentu… zaczyna świecić na czerwono jak znajdzie błąd? Biblia ma być też pożyteczna w wychowaniu w sprawiedliwości- pomijając fakt nawoływania do wszechobecnej nienawiści dla inności.

Mniejsza co Hovind myśli o Biblii, ale wiemy już, że cały wykład i jego przekonania są na niej oparte. Później Hovind mówi o celach wykładu: zwiększenie wiary w słowo boże, nawrócenie osób które nie są jeszcze zbawione, zmotywowanie osób wierzących do podejmowania działań dla boga. Uroczo.

Później są żarty prowadzącego- pominiemy. Następnie Hovind przedstawia siebie, swoją żonę, dzieci oraz to, co zrobiła jego mama po jego urodzeniu i inne rzewne opowiastki. Nuda. Warto wspomnieć że jak sam Hovind mówi- cała jego rodzina- żona, dwaj synowie, córka oraz żony synów i mąż córki pracują dla niego- w dziale księgowości, tworzenia wykładów, sklejania taśm filmowych itp. Niezła szajba. Nie mogę powstrzymać się też od skomentowania sposobu pozyskiwania pieniędzy przez szajkę Hovinda. Jak sam przyznał, zanim zaczął swoją działalność „edukacyjną” powiedział bogu, że przestanie jeśli ten nie zapewni mu pieniędzy. Dowiadujemy się też, że bóg natchnął darczyńców, dzięki którym Hovind miał jak funkcjonować. I teraz albo jego córka, albo bóg władowali go za kratki- siedzi 10 lat za oszustwa podatkowe… córka w księgowości zapomniała zrobić przelew? A może to bóg. Pominę wstępy i przejdę do części wykładu poświęconemu wieku Ziemi.

Po 20 minutach gadania o niczym, Hovind atakuje podręcznik do pierwszej klasy (bo tylko taki przeczytał?) w którym jest napisane: Od czasu powstania, przed 4,5 miliardami lat, Ziemia bardzo się zmieniła. Ja nie widzę w tym zdaniu nic sprzecznego, ani nic niepoprawnego. Oczywiście w ciągu 10 sekund zostałem wyprowadzony z mojej błogiej nieświadomości- Ziemia przecież nie ma 4,5 miliarda lat. Hovind obiecuje, że zaraz przekona mnie jako widza tego smutnego spektaklu, że Ziemia nie może mieć 4,5 miliarda lat.

Dowiadujemy się, że słowo „wyewoluowało” (w kontekście: „życie wyewoluowało”) jest bardzo podchwytliwe. Hovind deklaruje, że odbył 77 debat na uniwersytetach (kto do cholery tam go wpuścił!?) i nauczył się je wygrywać w 5 minut. Przechodzimy teraz płynnie do części „naukowej”.

Hovind podaje, że ewolucja ma wiele znaczeń. Tylko 1 znaczenie według niego ma naukowe wytłumaczenie w które podobno on sam wierzy, a pozostałe 5 znaczeń nie jest naukowych.

Dodaj napis
Pierwsze znaczenie według Hovinda, to „Ewolucja Kosmologiczna”, która mówi o pochodzeniu czasu, przestrzeni i materii, tzw. Wielki Wybuch. Oczywiście hipoteza Wielkiego Wybuchu jest błędna BO Bilbia mówi, że na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. To jest jego krytyka hipotezy Wielkiego Wybuchu. Następnie jest wymijająco- przestrzeń ma trzy wymiary (nie prawda- czwarty wymiar jest czasowy), trójca święta ma trzy osoby, materia ma trzy stany skupienia (nie prawda- znamy 4 stany skupienia), a zawarte jest to rzekomo w słowach na początku, które obalają Wielki Wybuch, bo jak Hovind mówi, nie mógł mieć on miejsca bo i materia i czas musiałyby powstać w jednym czasie z niczego. Koniec jego naukowego wyjaśniania o tym jak błędny jest Wielki Wybuch. W skrócie- słowa w Biblii na początku obalają CAŁĄ teorią Wielkiego Wybuchu. Żart?

Dalej wyróżniony jest kolejny typ ewolucji- Ewolucja Chemiczna. Na slajdzie widzimy podpis- Jeśli przy Wielkim Wybuchu powstał wodór i hel, jak wyewoluowało 105 pozostałych pierwiastków? Najwidoczniej nie doczytał (on i pozostali kreacjoniści) drugiej strony podręcznika do fizyki. Hovind mówi, że wyjaśnienie naukowe mówi o syntezie jądrowej która produkuje pierwiastki do żelaza, a nie dalej, a w końcu znane są ciężkie pierwiastki. Niestety nie doczytał on o wybuchach supernowych. No trudno- wystarczy podręcznik do liceum z fizyki, aby dowiedzieć się co to jest nukleosynteza i poznać szczegóły powstania cięższych od żelaza pierwiastków.

Następnie Hovind mówi o Ewolucji Gwiezdnej. W skrócie o tym jak powstają gwiazdy i planety i jak sam on mówi- nikt nigdy nie widział powstającej gwiazdy. Nie wiem czy już się śmiać czy płakać. Hovind mówi, że obserwujemy wybuchy gwiazd- on sam mówi o supernowej, ale nie doczytał, że to one produkują ciężkie pierwiastki! Mniejsza z tym. Mówi on o obserwowaniu wybuchów, ale nigdy nikt nie widział powstającej gwiazdy. Jakim nieukiem trzeba być, by zakładać, że formowanie gwiazdy- czegoś co waży miliardy miliardy miliardów ton ma trwać ułamek sekundy- tyle co wybuch supernowej. Zostajemy poinformowani, że nikt nie udokumentował powstania gwiazdy. Raczej nie jest to dziwne, jeśli przeczyta się cokolwiek na temat gwiazd- ich masa, wielkość i czas jaki potrzebują do powstania. Nikt nie żył dostatecznie długo by móc zaobserwować narodziny czegoś takiego jak gwiazda!

Czwarte znaczenie to Ewolucja Organiczna- czyli pochodzenie życia. Hovind próbuje kolokwialnie wcisnąć publiczności, że człowiek pochodzi od kamienia. W takie coś chyba nikt nie uwierzy, a żaden naukowiec się z tym nie zgodzi. Nie zostaje ten wątek jednak rozwinięty dalej.

Piąte znaczenie to Makro- Ewolucja- czyli „przemiana jednego rodzaju zwierzęcia w inny”. Hovind podaje ulubiony przez kreacjonistów przykład- czy widzieliście kiedyś psa, który powiłby nie-psa? Dlaczego kreacjoniści chcą w tak tandetny sposób przedstawić ewolucję? Nikt związany z nauką, nigdy! Nie mówił o tym, że z jednego zwierzęcia może wyjść drugie- inaczej- nikt nigdy nie twierdził, że pewnego ciepłego południa małpa powiła człowieka. To kreacjoniści tak przedstawiają całą praktycznie ewolucje gatunków, ale jest to nie prawda i żaden naukowiec się z takim przedstawieniem sprawy nie zgodzi! Mimo wszystko kreacjoniści dalej uważają że jest to ich koronny argument, że teoria ewolucji jest w błędzie… mimo, że teoria ewolucji nawet nie dopuszcza takiej możliwości.

Następnie Hovind urządza quiz- mamy psa, wilka, kojota i banana- które z nich nie pasuje do reszty? Oczywiście odpowiedź banan jest poprawna. Następnie dowiadujemy się, że profesorowie uważają że wszystko „jest tego samego rodzaju”. Nie do końca wiem co autor miał na myśli, ale wydaje mi się, że chodzi o zagadnienie wspólnego przodka. Oczywiście- wilk, pies i kojot do banana raczej nie mają nic wspólnego. Ale schodząc odpowiednio nisko- do genów można znaleźć brzydko mówiąc zajebiście dużo podobieństw. Schodząc po drzewie filogenetycznym w bardzo odległej przeszłości dojdziemy do momentu wspólnego przodka banana z podanymi zwierzętami. Pokrewieństwo zatrważająco dalekie, a wspólny przodek bardzo odległy, ale jednak istnieć musiał na co wskazuje wiele rzeczy- zaczynając od budowy komórkowej organizmu, przez geny (różne dla tych organizmów, ale biochemicznie identyczne), czy chociażby same procesy komórkowe- oddychanie komórkowe, cykl Krebsa, przemiany biochemiczne. Przypadek, że wilk, kojot i banan mają takie same te procesy? Nie- po prostu mają wspólnego przodka, nawet jeśli jest on bardzo daleki.

Ostatnim określeniem podanym przez Hovinda jest mikroewolucja- wariacje w ramach jednego rodzaju. Z tego co zrozumiałem chodzi o to, że w obrębie jednego rodzaju np. psów mogą wystąpić i duże i małe psy. Co w tym dziwnego? Nie wiem. Hovind mówi, że to nie jest ewolucja. Nie jest to zaskakujące, bo faktycznie fakt istnienia i dużych i małych psów w obrębie jednego rodzaju nie jest związane w żaden sposób z ewolucją! Jest to myśl rzucona od tak, która w kontekście starania się o pogrążenie ewolucji idealnie pasuje by wprowadzić więcej zamętu.

Przechodzimy teraz do wieku Wszechświata i Ziemi.

Hovind w charakterystyczny, kpiący sposób mówi, że prawdopodobnie 18-20 miliardów lat temu cała materia została ściśnięta do punktu mniejszego od kropki na końcu tego zdania. Następuje wymowne milczenie, głupia mina i rechot publiczności. Pada jeszcze pytanie „czy wiecie, że ścięli drzewa aby to wydrukować” (o podręczniku naukowym). Kolejny głupawy rechot kreacjonistów. Pomijam fakt, że drzewa ścinali też do drukowania Biblii.

Hovindowi po prostu nie podoba się idea, że Wszechświat powstał z nicości na skutek wybuchu. Hovind pokazuje swoją pełną ignorancję mówiąc „pewnego dnia wybuchłą nicość i o to tu jesteśmy”. Mam nadzieję, że Wy- czytelnicy mojego bloga, znacie fachowe podejście do tematu. Podsyłam link do mojego artykułu w pełni naukowego o tym jak wyglądał Wielki Wybuch i dlaczego nie był wybuchem, co próbuje wcisnąć nam Hovind.

Może już zauważyliście- strategią kreacjonistów jest nadmierne upraszczanie wszystkiego. Przedstawiając Wielki Wybuch jako „wybuch nicości” faktycznie sprawia to wrażenie czegoś śmiesznego. Dopiero studiowanie literatury, poszukiwania odpowiedzi, czy spotkanie z prawami fizyki i równaniami matematycznymi, po długim czasie, dokładnym przestudiowaniu, dają mglisty obraz jak to wygląda, ale wyraźnie pokazują, że nadmierne upraszczanie tak ukochane przez kreacjonistów jest dziecinadą. Brak im argumentów naukowych- jedyne co robią to uproszczenie i wyśmianie, tak by wyglądało to zabawnie. Wystarczy chociaż minimalnie poszperać w podręcznikach, aby przekonać się, że tylko kreacjoniści mówią „wybuch nicości”. Żaden szanujący się naukowiec nie wypowie takiego zdania obarczonego wieloma błędami.

Na tym skończę analizę obiecanego fragmentu wykładu. Jest to zatrważające. Około 20 minut i tyle przekłamań, niedomówień czy po prostu zmyślonych rzeczy. Jeszcze gorzej, że wykładów takich jest więcej i każdy naszpikowany jest podobnymi kretynizmami.

Nie mam nic przeciwko polemice kreacjonizm- nauka jeśli dyskusja odbywa się na poziomie na którym jedna i druga strona ma batalie dowodów naukowych za i przeciw każdej z teorii. Na szczęście dla świata i nieszczęście dla samego siebie, kreacjonizm propagowany jest przez idiotów. Tak- trzeba to nazywać po imieniu. Osoby które propagują kreacjonizm nie mają żadnych podstaw naukowych do jakiejkolwiek dyskusji. Wszystko opierają na dogmatach sprzed kilkuset lat, przekłamanych faktach, albo na nadmiernym uproszczaniu wszystkiego. Jest to przerażające. Śmieszne w gruncie rzeczy, ale straszne jak można dać się zmanipulować. Wiem, że mogą posypać się gromy, że naukowcy manipulują wciskając wszędzie Wielki Wybuch oraz to że ewolucja jest faktem. Przynajmniej naukowcy podają dowody… a nie Biblię jako jedyne źródło prawdy.

Tekst miał za zadanie jedynie przytoczyć to, że istnieją na świecie osoby jak Hovind- i jest ich bardzo dużo. Miał pokazać myślenie kreacjonistów oraz jak łatwo można niewyedukowanym tłumem manipulować. Nie miałem na myśli obrażania uczuć religijnych (i tak mam je w poważaniu), ale o pokazanie, że obok poglądów kreacjonistycznych oraz retoryce stosowanej przez osoby takie jak Hovind nie można przejść obojętnie.


Przypominam o ankiecie na logo strony ;) ==> prawa strona ;)

Czy Kent by się z tym zgodził? 

piątek, 6 lutego 2015

Czas

Dawno nie pojawił się żaden nowy artykuł. Nie będę się tłumaczył- brak czasu i brak weny, po prostu. Obydwa pojęcia- czas oraz wena są efemeryczne i ciężkie do zdefiniowania. A ponieważ obracamy się w tematyce mniej lub bardziej naukowej zatrzymamy się przy pierwszym pojęciu- czas.

Czym jest czas? Nie mam bladego pojęcia. Myślę, że nikt tego nie wie. Wszyscy intuicyjnie możemy powiedzieć czym jest czas, ale definicji, zadowalającej i prawidłowej nikt jeszcze nie wymyślił. Dla fizyki klasycznej czas to pewna wielkość, niezależna od niczego innego- tak jakby „ponad” wszystkimi innymi wielkościami. Czas w fizyce klasycznej płynie- co to znaczy? Nie wiem. Wiem, że w pewnym odcinku czasu (jeśli można tak mówić o czymś czego nie rozumiemy) dzieją się wydarzenia w określonej sekwencji. Ale dalej nie wiemy czym jest czas.

Dla mechaniki relatywistycznej czas to kolejna współrzędna czasoprzestrzeni. Jest to czwarty wymiar. Przeciwnie jak w fizyce klasycznej czas dla fizyki relatywistycznej zachowuje się różnie, a zależy to od układu odniesienia w jakim go rozpatrujemy. Mierząc czas (co mierzymy?- nie wiem) na Ziemi płynie on w pewien sposób, a mierząc go np. na powierzchni Słońca, czy w hipotetycznej rakiecie poruszającej się z prędkością światła, czas płynie inaczej.

Ostatnio coraz głośniej mówi się, że czas to tylko złudzenie, które wynika ze splątania kwantowego. Tu pojawia się nam trzecia wielka teoria- teoria kwantowa. Z grubsza można ująć to tak, że obiekty kwantowe są splątane ze sobą na poziomie kwantowym. Wymusza to fakt, że można dokonać pomiaru na już zdeterminowanym układzie, a to pociąga w konsekwencji fakt, że zegar jako taki nie działa, bo zegar ten „włącza się” dopiero w momencie splątania obiektu z Wszechświatem. Zawiłe? Dla mnie też, dlatego nie będę wchodził w te pokręcone teorię. Inną koncepcją czasu według fizyki kwantowej jest to, że jak pozostałe wielkości tj. energia, czas jest kwantowany- czyli istnieje pewna najmniejsza jednostka w jakiej może coś zajść. Czas w tym znaczeniu nie jest czymś ciągłym, ale jest poszatkowany. Jest to również pokręcona teoria która nie ma dla nas znaczenia w tym momencie.

Obojętnie czy czas to faktyczny stan fizyczny, czy tylko nasze urojenie powstałe na poziomie kwantowym- nie ma to znaczenia- czujemy, że upływa. Nie chcę skupiać się nad czasem samym w sobie, ale nad tym jak bardzo jest on dla nas zwodniczy i jak bardzo nie potrafimy sobie z nim poradzić.

Bez problemu wyobrażamy sobie małe odcinki czasu (czymkolwiek on jest)- 10 sekund, 5 minut, dwie godziny. Nawet dzień, tydzień, miesiąc, rok, może kilka lat. Uogólniając- potrafimy sobie wyobrazić odcinki czasu mniej więcej długości około ludzkiego życia. Raczej nie potrafimy sobie uzmysłowić czasu na dłuższym dystansie. Potrzeba nam do tego pewnych porównań.

Czas życia ludzkiego (przyjmijmy 80 lat) jest dla nas czymś bardzo, bardzo długim. Porównajmy go sobie w odniesieniu do innych czasów. Np. jętki- często ich postacie dorosłe żyją jedynie 1 dzień. Dla nich 80 lat jest czymś niewyobrażalnie wielkim. Hipotetycznie, gdyby codziennie jedna jętka wydała na świat jedną jętkę i zdechła, a ta nowonarodzona jętka żyłaby do następnego dnia wydając kolejną jętkę i następnie zdychając w ciągu roku  z jętki numer 1 pojawiłyby się 365 pokolenia jętek. Nie robi to na nas wrażenia, ale patrząc na życie ludzkie, gdybyśmy założyli, że raz na 80 lat kobieta powija kobietę, która po 80 latach powija kolejną i umiera, to 365 pokoleń (zakładając, że każde pokolenie żyje 80 lat) zajęłoby 29200 lat. Sumerowie- z tego co ja wiem, obecnie uznawany za najstarszy, cywilizowany lud jaki pojawił się na Ziemi pojawił się 2000 lat przed naszą erą- czyli około 4000 lat temu. Kobiety z naszego przykład, które żyją 80 lat i powijają raz na 80 lat 1 potomkinie która żyje 80 lat, musiałyby pojawić się jakieś 3000 lat przed Sumerami, żeby ilość pokoleń można było porównać do ilości pokoleń jętek w ciągu roku. Gdyby równocześnie z naszymi hipotetycznymi kobietami mieli jednodniowe jętki, w ciągu tego czasu, gdy kobiety osiągnęłyby 365 pokoleń, jętki sięgnęłyby 10658000 pokoleń, a na to ludzie potrzebowaliby 852640000 lat! Jest to prawie jedna czternasta wieku Wszechświata, a już na pewno jedna czwarta wieku Ziemi.

A no właśnie- kiedym mówimy o wieku Ziemi, zatrzymajmy się przy nim. Koronnym argumentem (zaborczych (durnych)) kreacjonistów jest twierdzenie, że Ewolucja nie mogła się wydarzyć tak jak myślimy, że się wydarzyła bo nie było na to czasu. Uprościmy nasze liczenie i załóżmy, że Ewolucja miała „jedynie” 4 miliardy lat.

Faktycznie- „4 miliardy lat” szału nie robią. Zapiszmy to jako 4 000 000 000 lat. Dalej- wydaje się niewiele. Gdzieś na jakimś forum, na którym toczyła się debata na temat Ewolucji przeczytałem, że przykładowo jeśli jakiś gatunek ewoluował w ciągu 2 milionów lat (z jednej postaci do drugiej), to 4 miliardy lat to jest za mało by wszystkie organizmy mogły w takiej obfitości w jakiej je znamy ewoluować. Są tutaj 2 zasadzki- po pierwsze organizmy ewoluują razem w tym samym czasie. Często kreacjoniści chcą przedstawić Ewolucję jako łańcuszek- jeden gatunek ewoluował, skończył i następny zaczął. To nie prawda- gatunki nie mogą przestać ewoluować i co najważniejsze, gatunki ewoluują równolegle!

Wracając do twierdzenia że 4 miliardy to za mało jeśli przykładowy gatunek X potrzebował 2 miliony lat. Policzmy- 4 miliardy podzielimy na 2 miliony. Daje nam to 2000. Co to oznacza? Oznacza to nie mniej ni więcej jak to, że w ciągu 4 miliardów lat, gatunek który potrzebował na ewolucję np. jakiejś cechy 2 miliony lat, miałby czas aby zrobić to 2000 razy- oczywiście tak się nie da, ale to tylko przykład.

Może brzmi to zawile, ale zróbmy to na przykładzie nas ludzi- tak po prostu łatwiej jest nam to sobie wyobrazić. Nie będziemy wychodzili zbyt daleko, bo można się pogubić. Cofnijmy się jedynie 200 000 lat temu- gdy według Teorii Wyjścia z Afryki, Homo erectus dał początek współczesnym ludziom. Ok.-stało się to 200 000 lat temu. Załóżmy, że przez 200 000 lat z osobnika Homo erectus wykształcił się współczesny człowiek z iPad’em w lewej i iPhone’em w drugiej ręce. Potrzebowaliśmy aż (tylko) 200 000 lat. Ile razy w ciągu 4 miliardów lat moglibyśmy wyewoluować? 20000 razy. Słownie- dwadzieścia tysięcy razy. Wyobrażasz sobie to? Ja nie. Z istot które bardziej przypominają małpy w ciągu 200 000 lat powstał współczesny człowiek jakiego każdy zna bo sam nim jest. W ciągu istnienia Ziemi mogło się to wydarzyć dwadzieścia tysięcy razy! Jeśli Ewolucja potrzebowała tylko 200 000 lat by z prymitywnego człowieka wyewoluować istotę zdolną do lotów w kosmos, podglądającą atomy, która może władać środowiskiem to w ciągu 4 miliardów lat Ewolucja miała wystarczająco dużo czasu by powołać do życia miliony (może miliardy) innych gatunków, które ewoluowały, powstawały i wymierały.


Czas jest pojęciem bardzo subiektywnym- co raczej widać. Zależnie od tego z jakiej perspektywy na niego patrzymy może on być zbyt mały dla naszego postrzegania, albo zbyt długi byśmy mogli o nim swobodnie myśleć. Pozostaje jeszcze problem, czym on jest? 

Post ten był zlepkiem raczej luźnych myśli i tak należy go traktować ;) 

niedziela, 31 sierpnia 2014

Kto ma najdłuższego penisa na świecie?

Wiem, że poważnego tekstu, na poważnym blogu nie powinno rozpoczynać się od przeprosin i przyznania się, że od dawna nic nowego nie zostało napisane. Na szczęście z powagą poniższego tekstu będzie różnie, dlatego spokojnie mogę przeprosić wszystkich, że od dawna na blogu była cisza i posucha. Nie będę na siłę obiecywał, ze od dzisiaj teksty będą pojawiały się co dwa dni, ale postaram się o częstsze publikacje.
Poniższy tekst odkryciem roku nie będzie. Podobne teksty pojawiły się w wielu różnych miejscach, ale jak na ponowny rozruch świeżo naoliwionej maszyny, trzeba pamiętać, że nie wolno zaczynać zbyt gwałtowanie, żeby wszystkie trybiki i dźwignie mogły mieć czas na dopasowanie się na nowo do siebie. Obok tekstu (z prawej) znajduje się ankieta którą proszę Was, abyście wypełnili. Dotyczy ona tematu przyszłego artykułu, który będzie zdecydowanie poważniejszy niż dzisiejszy, dlatego dziś pozwoliłem sobie na trochę luzu.
A w dzisiejszym tekście będzie trochę swawoli- kto ma najdłuższego penisa na świecie?  

Pytanie o to kto ma najdłuższego penisa na świecie jest dość kłopotliwe i domyślam się, że w znacznej części czytelników temat ten może wzbudzić niechęć, oraz niesmak- jak można porównywać się do innych mężczyzn, a jeszcze gorzej- do zwierząt? Niestety panowie, jeśli chodzi właśnie o świat zwierząt, wypadamy bardzo mizernie. Oczywiście, aby porównywać coś do czegoś, trzeba mieć odpowiednią skalę. Sama „długość” nie świadczy o niczym- w takim wypadku zdecydowanie przegrywamy ze słoniem, ale spokojnie wygrywamy z psem. W miarę wiarygodną skalą będzie stosunek długości penisa do wysokości ciała. Oczywiście ta miara również nie jest idealna, ale można dzięki niej pokazać jak długi jest penis w porównaniu do reszty ciała, a dzięki uzyskanemu stosunkowi można porównywać wyniki z przedstawicielami różnych gatunków.

Niestety z przykrością trzeba stwierdzić, że nie ma jednoznacznych danych dotyczących „średniej ludzkiej” długości przyrodzenia, a kolejną trudnością jest to, że średnia długości dla mężczyzn różnych narodowości jest różna. Problem w jednoznacznym określeniu długości penisa pojawia się już w momencie "pomiarów"... no bo jak zmierzyć, żeby było dobrze? Problemy te są bardzo widoczne w badaniach różnych naukowców, z których jedni biorą pomiary "od spodu" penisa, inni tylko jego grzbietu. Wersji wiele, stąd i wyniki są różne. 

Ponieważ mieszkamy w Polsce, będę opierał się dla wyników dotyczących naszego podwórka i drodzy panowie- statystyki są bezlitosne, ale średnia długości przeciętnego polskiego mężczyzny wynosi 14,3cm. Oczywiście potrzebujemy również średni wzrost- w Polsce jest to około 175cm (na 2001 rok- dziś pewnie będzie lekko wyższy, ale taka dokładność wystarczy). Teraz, aby uzyskać stosunek długości penisa do długości ciała, wystarczy podzielić 14,3 na 175. Wynik to 0,08. Uznajmy więc, że dla przeciętnego mężczyzny żyjącego w Polsce, stosunek to właśnie 0,08. Dotyczy to oczywiście mężczyzn w wieku 18-22 lata, ale to też nie ma większego znaczenia.

Teraz poszukajmy sobie konkurentów. Niech będzie: wieloryb, knur, tygrys, lew morski, komar oraz pąkle. Zestawienie dość abstrakcyjne, ale nie będziemy się ograniczać. Długości penisów dla wymienionych zwierząt to: 274cm dla wieloryba, 46cm dla knura, 28cm dla tygrysa, 14,6cm dla lwa morskiego, 0,0025cm dla komara i 15cm dla wąsonoga.

Teraz lecimy ze średnimi wymiarami ciał poszczególnych zwierząt (proszę pamiętać, że wszystkie przytaczane tutaj wymiary są bardzo uśrednione): 15m (1500cm) dla wielorybów (dokładniej dla wieloryba grenlandzkiego), około 1,8m (180cm) dla knura, 3m dla tygrysa (300cm), 2,5m dla lwa morskiego, około 0,8cm dla komara oraz około 4cm dla wąsonoga. Teraz robimy proste działania tak jak robiliśmy to w wypadku człowieka: 0,182 dla wieloryba, 0,256 dla knura, 0,093 dla tygrysa, 0,058 dla lwa morskiego, 0,003 dla komara i uwaga 3,75 dla wąsonoga!

Oto zwycięzca! Tak to długie to penis!
W taki oto sposób, łatwo udało się dowieść, że wąsonogi biją resztę wymienionych zwierząt na łeb i na szyje. Długość penisa przeciętnego wąsonoga jest prawie 4 razy większa niż on sam. Gdyby tak było z człowiekiem, ludzki penis musiałby mieć plus minus ponad 6 metrów długości. Gdzie nasze miejsce w tym rankingu? Dość nisko. Przebijamy co prawda komara i lwa morskiego. Nasze penisy są jednak proporcjonalnie do długości ciała mniejsze niż jest to u knurów, tygrysów czy wielorybów… a na pewno nie możemy stawać w konkury z wąsonogami.


Na szczęści natura „wiedziała co robi” i długość penisa człowieka jest dość dobrze dopasowana do długości i rozciągliwości pochwy. Jest to bardzo ważne, a dlaczego? O tym w przyszłych artykułach ;)

Powyższy tekst proszę nie brać zbyt bardzo na serio i nie traktować go w zbyt poważny sposób. Są to luźne dywagację na "luźne" tematy. Aby zestawienie takie było w 100% poprawne, trzeba byłoby uwzględnić zdecydowanie więcej czynników ;)

piątek, 29 sierpnia 2014

Dlaczego na Ziemi mogło powstać życie?

Zanim zacznę, chcę podziękować wszystkim, którzy brali udział w ankiecie (przepraszam że tak długo to trwało). Wynik głęboko mnie zdziwił, ale bardzo cieszę się, że głosowaliście i wybraliście ten temat. Chciałbym również poinformować, że 3 inne tematy dostępne w ankiecie tj. Jak powstaje nowy gatunek, Dlaczego ewolucja jest prawdą, oraz  Błędy kreacjonistów będą również zrealizowane (może w formie jednego większego artykułu). A teraz zapraszam do lektury artykułu na zwycięski temat Dlaczego na Ziemi mogło powstać życie? Artykuł zaczyna się dość nietypowo (jak na mnie) bo od cytatu z Karl’a Sagan’a, z książki Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie. Dlaczego od cytatu? Bo mi się podoba, a może nie ściśle, ale delikatnie nachodzi na realizowany temat.

Kropka o której pisze Sagan. Ta kropka to Nasz Dom. 
Przyjrzyj się tej kropce. To tutaj. Dom. To my. Na niej wszyscy których kochasz, wszyscy których znasz, wszyscy o którychkolwiek słyszałeś, każdy człowiek żył na niej, żył swoim życiem. Zlepek naszych radości i cierpienia, tysięcy zatwardziałych religii, ideologii i ekonomicznych doktryn, każdy myśliwy i zbieracz, każdy bohater i tchórz, każdy twórca i niszczyciel cywilizacji, każdy król i chłop, każda młoda, zakochana para, każda matka i ojciec, pełne nadziei dziecko, wynalazca i odkrywca, każdy nauczyciel moralności, każdy skorumpowany polityk, każda „gwiazda”, każdy „najwyższy przywódca”, każdy święty i grzesznik w historii naszego gatunku żył tutaj- na pyłku kurzu zawieszonym w promieniach Słońca. […].

Ziemia jest jedynym światem jaki znamy, będącym portem życia. Nie ma nigdzie indziej, przynajmniej w najbliższej przyszłości, miejsca do którego nasz gatunek mógłby się przenieść. Odwiedzić, tak. Osiedlić się, jeszcze nie. Czy Ci się to podoba, czy nie, w tym momencie, Ziemia jest naszym miejscem. Mówi się, że astronomia jest upokarzającym i budującym charakter doświadczeniem. Być może nie ma lepszej demonstracji szaleństwa ludzkiego, niż ten odległy obraz naszego małego świata. Dla mnie to podkreślenie naszej odpowiedzialności do bycia bardziej uprzejmym dla siebie i zachować i pielęgnować te małą, błękitną kropkę, jedyny dom jaki znamy. (tłumaczenie moje- dość luźne).

Przez ogromny obłok pyłu i wodoru, liczący kilka lat świetlnych średnicy przedziera się ogromny błysk. Błysk ten pochodzi z ogromnej kosmicznej katastrofy- supernowej, która wybuchła nieopodal (od kilku do kilkudziesięciu lat świetlnych od obłoku). Obłok ten prawie w całości składał się z wodoru, nieznacznej ilości helu i śladowych ilości pierwiastków ciężkich. Wodór pochodził z aktu nukleosyntezy Wielkiego Wybuchu, natomiast pierwiastki cięższe tj. krzem, żelazo, rtęć, ołów, gal, fosfor i inne obecne w obłoku, powstały podczas wybuchów supernowych. Dzięki takim wybuchom pierwiastki takie zostały odrzucane w przestrzeń, gdzie z czasem mieszały się z obłokami gazowymi, dzięki czemu powstały ogromne chmury, które dały później początek układom planetarnym takim jak nasz.

Dlaczego jest to istotne? Początek historii Ziemi ma miejsce około 5 miliardów lat temu w galaktyce Drogi Mlecznej (prawie tak starej jak Wszechświat- szacuje się jej wiek na 13 miliardów lat), w miarę spokojnej okolicy, od czasu do czasu wstrząsanej ogromnym wybuchem supernowej. Dzięki takiemu wybuchowi, było możliwe przejście ogromnej fali energii i napływ nowej materii do ogromnego obłoku molekularnego. Wybuch taki, pomagał w zamierzchłej przeszłości na wprawieniu takiego molekularnego obłoku w ruch, oraz powstanie w nim lokalnych zagęszczeń materii.

Układ Słoneczny miał szczęście. Obłok molekularny, który dał początek naszemu najbliższemu, kosmicznemu otoczeniu powstał w ramieniu Oriona ogromnej, spiralnej galaktyki Drogi Mlecznej. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie są to perypetie galaktyki, właściwie można by powiedzieć, że znajdujemy się (prawie) w połowie drogi od jej centrum na obrzeża. Jest to położenie unikalne. Jak już  wspomnieliśmy, do powstania zaczątków Układu Słonecznego potrzebny był ogromny obłok molekularny. O obłok nie trudno- tych w galaktykach jest pełno. Ale aby powstał z niego układ planetarny (podobny do naszego Układu Słonecznego), potrzeba do tego specjalnych warunków. W pobliżu muszą występować wybuchy Supernowych, aby wprawić wszystko w ruch i dostarczyć niezbędnych składników. Oczywiście wybuchy nie mogą być zbyt częste, aby nadmiar energii nie doprowadził do rozproszenia składników obłoku, ale wybuchy nie mogą być też zbyt rzadkie aby całość mogła zadziałać. Trzeba patrzeć również na odległości- nawet częste wybuchy, ale oddalone zbyt daleko od obłoku nie miałyby sensu, ponieważ energia która dotarłaby do protoukładu byłaby zbyt mała, aby cokolwiek wskórać. Podobnie rzadkie wybuchy, ale w zbyt bliskiej odległości, doprowadziłyby do rozproszenia materii.

Nasze położenie jest unikalne- dzięki temu, że znajdujemy się mniej więcej w połowie odległości między centrum a obrzeżem Drogi Mlecznej, znajdujemy się w komfortowej sytuacji. Im bliżej centrum Drogi Mlecznej tym znajdujemy tam więcej masywnych gwiazd, które mogą skończyć swój żywot jako Supernowa- jak wiemy, zbyt częste i zbyt bliskie wybuchy są niewskazane jeśli chcemy stworzyć układ planetarny jak nasz. Zbyt dalekie oddalenie od centrum skutkowałoby rozrzedzonym występowaniem gwiazd, stąd nawet jeśli doszłoby do wybuchu Supernowej, mało prawdopodobne by znajdowała się ona w takiej odległości aby dostarczyć akuratną ilość energii. Miejsce które zajmujemy jest niejako kompromisem- w przeszłości wybuch Supernowej wprawił w ruch masywny obłok molekularny i spowodował powstanie w nim zagęszczeń materii, a z uwagi na nasze położenie wybuchy Supernowych są na tyle rzadkie, że bezpośrednio nam nie zagrażają. Oczywiście nie jest nigdzie powiedziane, że układy planetarne nie występują przy gwiazdach w centrum galaktyk jak i na ich obrzeżach, ale automatycznie szansa na powstanie takiego układu jest mniejsza- a ściślej mówiąc, szansa na powstanie układu w którym znalazłyby się planety na których mogłoby zagościć życie.

Mieliśmy szczęście. Wybuch Supernowej (prawdopodobnie typu II) skutkował powstaniem dysku protoplanetarnego- dla wyjaśnienia, obłok molekularny miał kształt zbliżony do kulistego; w miarę przyspieszania jego obrotu wirowego zaczął się spłaszczać. Ogromny obłok molekularny wirował i wirował coraz szybciej, a materia w nim zawarta utworzyła swego rodzaju skupiska. W centrum obłoku znajdowało się największe skupienie materii- protosłońce. Ogromny obłok wodoru wraz z rosnącą masą zaczął zbijać się w coraz większe ciało. W niedługim czasie (około 100 000 lat od powstania) tarcia pomiędzy atomami tej chmury były tak znaczące, a jego masa i gęstość tak wielka, że nasze Słońce zapłonęło. Z początku bardzo nieśmiało i na innych zasadach jak dziś. Pierwsze wyemitowane z powierzchni protosłońca promieniowanie nie pochodziło z reakcji jądrowej. Wtedy one nie zachodziły. Gaz na skutek kurczenia ogrzewał się coraz bardziej aż zaczął świecić tak jak świeci żarnik w żarówce. Z czasem, gdy temperatura we wnętrzu rosła coraz bardziej i bardziej, mogło dojść do procesu syntezy termojądrowej- gdy atomy wodoru spotykają się, tworzą atomy helu i emitują przy tym ogromną porcję promieniowania, która w owym czasie przedzierała się przez ogromny dysk pyłu i kosmicznego kurzu.

Dysk protoplanetarny
W międzyczasie powstawania Słońca, w materii rozproszonej dookoła protogwiazdy rodziły się planety. Wspomnieliśmy już, że wielki obłok molekularny składał się głównie z wodoru i helu, ale występowała w nim również domieszka ciężkich pierwiastków tj. żelazo, nikiel, krzem czy siarka. Są to pierwiastki cięższe niż gazowy wodór i hel. Dzięki temu na skutek wirowania całego obłoku ciężkie pierwiastki zgromadziły się bliżej jego wnętrza. Dziś wiemy, że ilość tych ciężkich pierwiastków równa była masie Merkurego, Wenus, Ziemi i Marsa. Te cztery małe planety skaliste uformowały się z ciężkich elementów obłoku molekularnego. Reszta gazowych elementów uformowała kolejne planety, znane jako gazowe giganty: Jowisz, Saturn, Uran i Neptun. Podobnie jak w wirówkach laboratoryjnych- ciężkie elementy spadają na jej dno, a lekkie unoszą się do góry- działo się tak i w obłoku. Ciężkie elementy przemieściły się bliżej Słońca, a lżejsze znalazły się w dalszej odległości.

Ogromne skupiska materii przemieszczały się w obłoku, zderzały się z innymi i rosły z każdą chwilą. Po kilku milionach lat, na skutek ich indywidualnego oddziaływania grawitacyjnego z materią obłoku uformowały się planety. Ponownie mieliśmy szczęście- Ziemia powstałą w idealnej odległości. Ani za blisko, ani za daleko od Słońca. Ilość promieniowania jakie do nas dociera jest „w sam raz”. Nie jest tu ani za gorąco ani za zimno. W linku znajdziecie mój inny artykuł, mówiący trochę szerzej o tym jak powstała Ziemia. 

Stosunkowa bliska obecność Słońca jest korzystna nie tylko ze względu na odpowiednią ilość energii świetlnej jaka do nas dociera. Im bliżej Słońca tym mniej ciał niebieskich mogących spaść na Ziemię i siać spustoszenie. Od wewnątrz osłania nas w miarę bliskie Słońce. Od zewnątrz ochrania nas Księżyc (w linku znajdziecie mój inny artykuł o tym jak powstał Księżyc) oraz gazowe olbrzymy, które z uwagi na swoje masy i rozmiary ściągają na siebie potencjalnie niebezpieczne ciała niebieskie (oczywiście nie wszystkie!).

Ale powinniśmy również podziękować gazowym gigantom. To one przyczyniły się do naszego istnienia. W momencie formowania się Układu Słonecznego, kolejność występowania planet była nieco inna niż obecnie. Uran i Neptun powstały znajdowały się znacznie bliżej Słońca niż obecnie. Cztery gazowe olbrzymy były wtedy zbyt blisko siebie. Układ był niestabilny.

W pewnym momencie prawdopodobnie Jowisz i Saturn znalazły się między sobą w pozycjach, w których ich oddziaływania grawitacyjne dosłownie wykopały na peryferia Układu Słonecznego Urana i Neptuna. Zdarzenie nie jest tak ważne z naszego punktu widzenia, gdyby nie fakt, że na obszarach Układu Słonecznego znajdował się ogromny pas „pozostałości” po formowaniu się układu planetarnego. Wcześniej spokojny, zawierający miliardy małych i większych ciał, niebieskich pierścień otaczał Układ Słoneczny. Na skutek migracji na obrzeża zarówno Neptuna i Urana doszło do ogromnych zmian. Ogromna część małych ciał niebieskich pierścienia zaczęła wędrówkę do wewnątrz Układu Słonecznego. Miliardy małych ciał w zawrotnym tempie wystrzeliły prosto w kierunku nowopowstałej Ziemi, której powierzchnia była jeszcze płynna z gorąca, a Księżyc dopiero co skończył się formować.

Na powierzchnie młodej Ziemi przez trzysta milionów lat, bez przerwy spadały małe i większe ciała niebieskie. Jedne wielkości pięciozłotówki, inne większe niż największe szczyty górskie. Dlaczego było to dla życia istotne? Podczas Wielkiego bombardowania na Ziemie trafiła woda. Prawie każde małe i duże ciało niebieskie, pochodzące z pasa otaczającego Układ Słoneczny przed migracją gazowych olbrzymów zawierało w sobie małe ilości zmrożonej wody. Jest to bardziej niż pewne.

Przez trzysta milionów lat nieustannego bombardowania na powierzchnie Ziemi trafiły w ten sposób miliony ton wody. Oczywiście ze względu na panujące wtedy temperatury od razu odparowywała, ale ze względu na słuszny rozmiar Ziemi, grawitacja jaką wytwarzała (i wytwarza!) nasza planeta była na tyle silna, że utrzymała parę wodną przy powierzchni.

Po wielu milionach lat kondensowania pary wodnej odbierała ona w oczywisty sposób ciepło. Na okrągło spadały deszcze, od razu odparowywały- zabierając przy tym ciepło z powierzchni planety, a unosząc się w atmosferze rozpraszały tą energię, dzięki czemu mogły ponownie spaść. Po kilku milionach lat takiej cyrkulacji, powierzchnia planety ochłodziła się. Spadł wtedy pierwszy ogromny deszcz, który trwał wiele lat (może kilkaset lat). Na powierzchnie już chłodnej Ziemi spadała woda zgromadzona w atmosferze.

Księżyc, który w tamtych czasach znajdował się zdecydowanie bliżej powierzchni Ziemi niż obecnie nieustannie mieszał i przesuwał ogromne ilości wody.

Doszło do kolejnej ważnej z punktu widzenia życia rzeczy. Woda zaczęła przesączać się przez płaszcz ziemski. Tam, we wnętrzu naszej planty była ogrzewana. Gorąca, właściwie wrząca woda przemieszczała się we wnętrzu płaszcza ziemskiego wymywając ze sobą wszystkie zgromadzone w nim minerały i gazy. W krytycznych miejscach znajdowała ona ujścia. Na dnie ogromnych oceanów powstały kominy hydrotermalne. Ogromne, wysokie kominy wyrzucały głęboko pod powierzchnią ogromne ilości nasyconej najróżniejszymi minerałami wody.

Tam, w tym nieprzyjemnym, gorącym, przesyconym środowisku powstało życie. Zanim jednak zastanowimy się dlaczego powstanie życia było możliwe w takim otoczeniu, przyjrzyjmy się wnikliwie na jakich fundamentach życie się opiera.

Węgiel- fundament życia jakie znamy. 
Węgiel. Fundament życia. Niepozorny pierwiastek okresu drugiego, grupy czternastej Układu Okresowego. Czarne ciało stałe, niespecjalnie atrakcyjne. A jednak wszystko co widzimy i co żyje zbudowane jest z atomów węgla w najróżniejszych konfiguracjach i połączeniach. Nie chciałbym tutaj kopiować mojego wcześniejszego artykułu (LINK)który mówi, dlaczego akurat węgiel jest tym jedynym pierwiastkiem, który stał się podstawowym składnikiem organizmów żywych, ale po krótcy chciałbym przedstawić najważniejsze fakty.

Po pierwsze pierwiastek który byłby tym fundamentem wszystkich związków budujących organizmy żywe musi być stabilny- nie może ulegać rozpadowi radioaktywnemu (nie chodzi mi o izotopy). Musi występować oczywiście też naturalnie w przyrodzie. W taki sposób naszych kryteriów nie spełnia już kilkanaście pierwiastków. Trzeba pamiętać, że musi on tworzyć wiązania chemiczne (odpadają tutaj gazy szlachetne), muszą być to wiązania kowalencyjne (odpadają wszystkie metale), musi być w miarę reaktywny (odpada kilka pierwiastków tj. azot, bor i kilka innych), ale nie nazbyt aktywny (odpadają fluorowce, tlen, wodór i kilka innych). Z pozostałych kilku pierwiastków wybieramy ten, którego wiązania są najsilniejsze- węgiel.
Mieliśmy szczęście- wielki obłok molekularny musiał być bogaty w węgiel, że starczyło go na tyle, że występuje na Ziemi w postaciach i ilościach zapewniających jego wykorzystanie przez tworzące się życie.

Tylko gdzie to życie mogło powstać? 

Na szczęście nie muszę dawać odpowiedzi na to pytanie- w końcu artykuł dotyczył czynników jakie pozwoliły na jego pojawienie się… jego powstanie to całkiem inna bajka. Artykuł proszę traktować mocno poglądowo. Przedstawiłem tylko najważniejsze czynniki, które pozwoliły życiu na szansę zaistnienia.

Szukaj Nas na Facebook! 

czwartek, 28 sierpnia 2014

(99942) Apophis- "zagłada już blisko". O tym, dlaczego Ziemi nie zagraża niebezpieczeństwo ze strony Apophisa.

 19 czerwca 2004? 13 kwietnia (piątek) 2029? Komuś coś mówią te dwie daty? Domyślam się, że co po niektórym pierwsza data może nie mówi nic, ale przy drugiej włącza się czerwona lampka. Tak to dzień w którym planetoida Apophis (99942) zbliży się na minimalną odległość do Ziemi i miejmy nadzieję, że przeleci bez większych problemów nie powodując naszej zagłady. Jaka szansa, że w piątek trzynastego jednak będziemy mieli pecha i zostaniemy zmiecieni z powierzchni planety? Na dziś naukowcy podają wartość 0,0000043 (dla drugiego przelotu w 2036). Co to oznacza? Że jesteśmy bezpieczni. Przynajmniej na dzień dzisiejszy, bo wyliczenia dotyczące szansy zderzenia z Ziemią przez Apophisa na przestrzeni lat zmieniały się dość diametralnie. Od odkrycia planetoidy 19 czerwca 2004 roku przez zespół Roya Tuckera, podano co najmniej kilka stopni zagrożenia jakie wywołuje Apophis.

Początkowo (24 grudnia 2004) NASA określało szanse na zderzenie jako 1 do 300. Później szansę zaostrzono do 1 na 233. Później (tego samego dnia) NASA zaszalało z wartością 1 do 64. Dnia następnego (25 grudnia 2004) szansa na zderzenie wyniosła już 1 do 45. Dwa dni później podano komunikaty zwiastujące zderzenie prawdopodobne w stopniu 1 do 37. Było to (chyba) największe w historii nadane prawdopodobieństwo zderzenia z obiektem kosmicznym. Kolejne lata na szczęście przyniosły wytchnienie. W piątek 13 kwietnia 2029 roku Apophis minie Ziemię w bezpiecznej odległości i powróci w 2036, również nie stwarzając większego zagrożenia kosmiczną katastrofą.


Dlaczego w ogóle mówimy o prawdopodobieństwie uderzenia w Ziemię? Przecież fizyka związana z mechaniką nieba oparta jest na dobrze znanych prawach dynamiki Newtona, prawach Keplera i kilku innych ważnych gości. Przecież potrafimy przewidywać zaćmienia Słońca co do sekundy (Egipcjanie nawet potrafili!; może nie co do sekundy, ale wiedzieli kiedy nastąpią), lądujemy łazikami na obcych planetach, a w skali mikro manipulujemy atomami. Dlaczego nie potrafimy powiedzieć czy coś w nas uderzy czy nie? I dlaczego wraz z upływem czasu prawdopodobieństwo zderzeń w przypadku Apophisa gwałtownie zmalało?
Mówiąc o prawdopodobieństwie nie mówimy o tym czy coś w nas trafi czy nie i jaka na to szansa. Podając szansę na zderzenia jako np. „1 na 40” łatwo wpaść w pułapkę i interpretować to „na 40 przelotów, jeden okazałby się kolizyjny”. Równie dobrze „1 do 40” można podać jako 0,025 (wystarczy podzielić 1 przez 40). I tu łatwo o błędy. Podanie prawdopodobieństwa w formie jaką stosujemy wiąże się ze zdarzeniem losowym. Wiemy, że przelot planetoidy do przypadkowych nie należy. Wiemy „dokładnie” gdzie planetoida jest i jak będzie lecieć jeśli nic jej nie przeszkodzi. Znając jej położenie co do milimetra, można wyliczyć (równie co do milimetra) w jakiej odległości, o której godzinie i z jaką prędkością, planetoida przeleci obok Ziemi. Ale pierw położenie trzeba znać. My wiemy gdzie Apophis jest. Wiemy to jednak z pewnym przybliżeniem. Nasza aparatura pomiarowa idealna nie jest, stąd pomiary mogą różnić się wartościami. Nie tak łatwo namierzyć obiekt o wielkości około 300 metrów z odległości kilkuset milionów kilometrów. Nie potrafimy czasem namierzyć naszych kluczy w domu, a co dopiero mowa o tak mikroskopijnym (w skali kosmosu) obiekcie jak planetoida w tak znacznej odległości.

Stąd, ponieważ nie znamy idealnego położenia planetoidy w danej chwili (nie mówię o zdarzeniach jakie mogą ją po drodze napotkać) nie możemy podać dokładnej trasy jej lotu. Dlatego pojawia się prawdopodobieństwo. Dlaczego wartości tych prawdopodobieństw dla Apophisa się tak zmieniały w ciągu dosłownie godzin? Bo powtarzano wtedy pomiary położenia Apophisa. A wiecie jak to jest- robisz coś szybko, więc pewnie robisz to niedokładnie (komunikaty o coraz to nowych wyliczeniach podawano co kilka godzin, a dla kosmosu i ruchu obiektów niebieskich, godziny są zbyt małym wymiarem czasowym w jakim możemy coś konkretnego obserwować- chyba że to wybuch Supernowej, czy rozbłysk słoneczny). Poza tym aby powiedzieć cokolwiek o dostatecznie dokładnej trajektorii obiektu trzeba mierzyć jego położenie na niebie przez dłuższy czas niż kilkanaście godzin i dopiero dzięki współpracy z innymi naukowcami, na podstawie większej ilości danych można wnioskować o położeniu obiektu i jego ruchu. Dlatego wraz z upływem czasu, pomiary położenia Apophisa zostały powtarzane i prawdopodobieństwo zmalało do zera. Dziś znamy jego bardzo dokładne położenie, ale dalej operujemy pojęciem prawdopodobieństwa, ponieważ mimo wszystko nasz sprzęt idealny nie jest i minimalne błędy się zdarzają. Pomimo wszystko wiemy, że jeśli nic „po drodze” nie zakłóci ruchu planetoidy nic nam nie zagraża. Będzie to tylko bardzo widowiskowy przelot obserwowany nawet w dzień. Jedyne czego dostarczy nam Apophis to trochę (minionego) strachu, na pewno wielu nowych informacji i mam nadzieję (ja czekam na piątek 13 2029, a wy?) niezapomnianych wrażeń estetycznych.


Dlaczego o tym mowa? Wejdźcie na fora „kiedy Ziemia ulegnie zagładzie”. Dość częstym motywem jest Apophis. A wystarczy poczytać cokolwiek innego nie związanego z tematem zagłady, a przedstawiające tylko suche fakty. I trzeba myśleć.

PS. Pamiętam o obiecanym artykule ;) 

wtorek, 22 kwietnia 2014

Ankieta! O czym chcecie kolejny artykuł!

Obok posta pojawiła się ankieta z pytaniem o czym chcielibyście, aby nowy artykuł opowiadał. Bardzo proszę o zaznaczanie swoich typów. Jeśli ktoś ma całkowicie odrębny pomysł, proszę o wpisaniu go w komentarzu poniżej ;)

sobota, 1 lutego 2014

Bardzo krótka historia powstania Ziemi

Wiem, że ostatnio na blogu nie pojawił się żaden post. Wiele zajęć związanych głównie ze studiami bardzo utrudnia pisanie. Ale odnalazłem w starych zapiskach na komputerze fragment tekstu o uformowaniu się Ziemi. Jest to krótki test, właściwie historyjka z wieloma uproszczeniami, ale myślę, że mimo wszystko może dać ona chociaż minimalny obraz tego co działo się kilka miliardów lat temu. Fragment dotyczący powstania Księżyca pochodzi z mojego wcześniejszego artykułu Krótka historia powstania Księżyca.

Przenieśmy się teraz około czterech i pół miliarda lat wstecz od dnia dzisiejszego. Ponieważ nie ma Ziemi znajdujemy się w przestrzeni kosmicznej w której pełnym blaskiem jarzy się już najbliższa nam gwiazda- Słońce. W pobliżu zaczęły już powstawać inne planety w tym Ziemia. Dookoła nowopowstałej gwiazdy rozprzestrzenia się potężny dysk protoplanetarny złożony głownie z wodoru, helu, odłamków skał, oraz niewielkiej ilości cięższych pierwiastków takich jak lit, glin, żelazo, nikiel, oraz minerałów takich jak krzemiany. Cięższe pierwiastki pochodzą prawdopodobnie z wybuchu supernowej, która w ostatnim akcie swojego życia odrzuciła z wielką prędkością w przestrzeń kosmiczną ogromne ilości wyprodukowanych w swoim wnętrzu pierwiastków. Prawdopodobnie ta sama Supernowa dzięki której powstały pierwiastki z których zbudowane są nasze ciała i otaczający nas świat dała pierwszy impuls do formowania się Układu Słonecznego. W potężnej eksplozji „podmuch” energii mógł wprawić ogromny obłok pyłu kosmicznego i wodoru w powolny ruch. Po wielu milionach lat dzięki powolnemu ruchowi całość zaczęła skupiać się w większe grupy, dzięki czemu zapłonęło nasze Słońce, a dookoła niego z pozostałości tego pyłu mogły utworzyć się planety i inne obiekty.

Dookoła protogwiazdy ziarna krążącego pyłu protoplanetarnego zaczęły ulegać akrecji. Zjawisko to polegało na zderzaniu się mikroskopijnych ziaren pyłu między sobą, dzięki czemu tworzyły się większe zbiorowiska dorastające do około 15 kilometrów- planetozymale.  Planetozymale wirowały dalej po różnych orbitach dookoła protogwiazdy, a dzięki towarzyszącemu im oddziaływaniu grawitacyjnemu przyciągały się wzajemnie tworząc coraz większe twory nazwane protoplanetami.  Protoplanety cały czas przyciągały do siebie kolejne planetozymale, przez co cząstki w ich wnętrzu doznawały coraz większego ścisku co wywoływało ich tarcie, dzięki czemu protoplaneta ogrzewała się. 

W początkowej fazie istnienia, Ziemia, podobnie jak inne planety, przeszła fazę "wielkiego bombardowania" - liczne pozostałości dysku protoplanetarnego (niektóre o rozmiarach rzędu setek kilometrów) zderzały się z Ziemią. Powodowało to zwiększanie masy Ziemi, a ogromna energia kinetyczna ulegała przemianie w ciepło. Nasza planeta zaczęła się dosłownie topić od zewnątrz, aż wreszcie przekształciła się w żarzącą się kulę stopionej materii. Powierzchnia młodej Ziemi była półpłynną rozgrzaną do czerwoności masą. Zupełnie nie przypominała obecnej, dobrze znanej nam Niebieskiej Planety. Gdy Ziemia była w stanie półpłynnym, oddzieliły się od siebie różne minerały: cięższe pierwiastki ( np. żelazo i nikiel) spłynęły do środka, gdzie utworzyły jądro Ziemi. Lżejsze minerały (np. krzemiany i tlenki) utworzyły warstwy zewnętrzne: płaszcz i skorupę ziemską.

Protoplaneta, z której powstała Ziemia była oddalona pierwotnie od protosłońca o około 150 milionów kilometrów i przyrastała na grubość około piętnastu centymetrów rocznie. Powierzchnia praziemi była rozgrzana do ponad tysiąca stopni Celsjusza. Brak było również atmosfery, a powierzchnię tworzyły roztopione masywy skalne. Brak również było najbliższego nam towarzysza- Księżyca… ale skąd on się wziął?

Około 4,533 miliarda lat temu, mniej więcej 34 milionów lat po powstaniu Ziemi (która dalej nie dorównywała rozmiarami obecnej) doszło do przedziwnego zdarzenia. Mniej więcej w tym samym czasie w którym powstała Ziemia, na tej samej orbicie powstała inna protoplaneta Thea. Prawdopodobnie obydwie protoplanety poruszały się po bardzo zbliżonym orbitach z tą różnicą, że były oddalone od siebie o około 60 stopni (150 milionów kilometrów). Po 34 milionach lat formowania się obu protoplanet Thea  osiągnęła rozmiary obecnego Marsa. Skutkowało to tym, że była ona za ciężka do stabilnego poruszania się po tej samej orbicie co praziemia. Thea zaczęła oscylować dookoła swojej pierwotnej orbity, aż doszło to potężnego zderzenia z naszą ciągle formująca się przyszłą matką. Na skutek powstałych podczas owego zdarzenia ogromnych ciśnień i temperatur dwa ciała zaczęły się ze sobą zlewać. Na podstawie komputerowych symulacji dowiedziono, że podczas zderzenia, które nie było zderzeniem centralnym, (ponieważ Thea uderzyła w praziemię pod pewnym kątem) około 2% płaszcza dwóch protoplanet zostało wyrzuconych w kosmos. Owe 2% wyrzuconych w przestrzeń okołoziemską skał i pyłów w ciągu około tysiąca lat utworzyło dookoła Ziemi pierścień z którego w ciągu ponad miliona lat uformował się nasz Księżyc. Pierwotnie zaraz po utworzeniu, Księżyc okrążał Ziemię w odległości 22 tysięcy kilometrów (dziś ta odległość wynosi około 400 tysięcy kilometrów). W momencie gdy Thea uderzyła w Ziemię została naruszona pierwotna orbita planety oraz czas obrotu wokół własnej osi. W momencie uformowania Księżyca doba trwałą około 6 godzin.

Mniej więcej w tym samym czasie, w którym powstawał Księżyc inne planety: Jowisz i Saturn znalazły się w rezonansie między sobą. Owe dwie potężne planety tak silnie oddziaływały na siebie siłami grawitacji, że na obrzeża Układu Słonecznego został wypchnięty Neptun, a w kierunku środka Układu zaczęły kierować się potężne ilości planetozymali. Również owe sprzężenie między olbrzymami przyczyniło się do powstania obłoków Oorta i pasa Kuipera.

Potężny rezonans grawitacyjny doprowadził do migracji ogromnej ilości małych ciał niebieskich w kierunku wewnętrznych planet Układu Słonecznego, w tym formującej się Ziemi. Mniej więcej 3,9 miliarda lat temu owe ciała zaczęły dosięgać Ziemi i nowo powstałego Księżyca bombardując je przez kolejne 20 milionów lat. W tym momencie doszło do jednego z najbardziej niezwykłych wydarzeń w historii Ziemi. Prawie każde z ciał niebieskich uderzających w rozgrzaną powierzchnie Ziemi zawierało w sobie trochę zamarzniętej wody. W ciągu 20 milionów lat woda zgromadzona we wnętrzach meteorytów zaczęła akumulować się na powierzchni Ziemi. Temperatura obniżyła się do około 70 stopni Celsjusza. Dzięki tak wielkiemu gromadzeniu wody po 20 milionach lat bombardowania cała powierzchnia planety pokryta była wodą, którą czasami wzburzały wybuchy wulkanów podwodnych, co skutkowało powstaniem małych wysp wulkanicznych. Wielkie fale tsunami setki razy potężniejsze od tych, które my znamy szalały po powierzchni Ziemi wzmagane dramatycznie silnym oddziaływaniem grawitacji stale oddalającego się Księżyca. Mimo zmniejszonego bombardowania Ziemi z kosmosu była ona narażona na ataki z kosmosu.


Około 3,8 miliarda lat temu bombardowanie kosmiczne nasiliło się. Do wody pokrywającą niemal 99% powierzchni Ziemi zaczęły trafiać miliony ton meteorytów, które przy każdym zderzeniu oraz zatopieniu uwalniały do wody kolejne porcje minerałów. W tym samym czasie woda cały czas przesiąkała do wnętrza Ziemi gdzie ogrzewało ją bardzo aktywne jądro co powodowało jej nasiąkanie gazami oraz innymi minerałami z samego wnętrza Ziemi i jej transport na powierzchnie przez podwodne kominy. Woda bogata w różne sole mineralne zaczęła mieszać się ze sobą między kratonami (zalążkami przyszłych kontynentów) tworząc swoistą zupę pierwotną bogatą we wszystko co potrzebuje obecne życie… obecne, bo tamtego czasu życia jeszcze nie było.

piątek, 1 listopada 2013

Fuzja termojądrowa – energia gwiazd

I ponownie mam zaszczy przedstawić kolejny artykuł, który napisał dla Nas Aleksander Lis! Jest to kolejny artykuł napisany dla Nas przez czytelników; wcześniejsze artykuły znajdziecie pod linkami: Bańki mydlane, Kaczor Donald i efekt kapilarnySkazani na wolne rodniki Po co lunatykom Księżyc? Za co mały ślimaczek mógłby być wdzięczny swojej matce?,  Mam nadzieję, że tak jak autor obiecuje, doczekamy się kolejnych prac spod pióra Aleksandra! Zapraszam do czytania i komentowania, oraz polubienia strony na Facebook!


Fuzja termojądrowa – energia gwiazd

Fuzja termojądrowa jest procesem, w którym generowana jest niewiarygodnie wielka ilość energii cieplnej. Polega na reakcjach atomowych, w wyniku których z lżejszych  pierwiastków powstają cięższe (odwrotnie niż w reakcji rozszczepienia jądrowego). Miejscem, w którym najczęściej mamy z nią do czynienia są gwiazdy, w tym nasze Słońce. Aby pokazać jak dużo energii emituje Słońce, wystarczy powiedzieć, iż w ciągu jednej sekundy wytwarza koło 1023 kWh, czyli ok. milion razy więcej niż cała ludzkość zużywa w ciągu roku.

Fuzja w gwieździe

W pojedynczej reakcji dochodzi do syntezy czterech jąder protu (H1)[1], podczas której zostaje uwolniona energia równa 27,6 MeV. Dzieje się to w trzech etapach:
Pierwszy, to synteza 2 jąder protu, która następuje statystycznie co mniej więcej 5 mld lat. Jednak biorąc pod uwagę ich ilość w Słońcu, poniższe reakcje zachodzą praktycznie bez przerwy.
H1+ H1 à D2+e+ve+γ                        Q=1,44MeV

Gdzie:
e – elektron
ve – neutrino elektronowe
γ – kwant gamma
Q – energia powstała w wyniku reakcji

Drugim etapem jest połączenie powstałego w poprzednim etapie jądra deuteru, z kolejnym jądrem wodoru, co następuje po 1,4 s. Pozwala to na uzyskanie helu 3 (He3):
D2+ H1→ He3+ γ                   Q=5,49MeV

Trzecim i ostatnim etapem, który następuje po 240 000 lat, jest wytworzenie helu 4 (He4):
He3+ He3→He4+2 H1                Q=12,86 MeV

Uzyskana w wyniku tych reakcji energia uwalniana jest w postaci fotonów, które odbijają się od elektronów we wszystkich kierunkach. Pojedynczy foton potrzebuje na wydostanie się ze Słońca (czyli pokonanie w linii prostej jego promienia – około 700 000 km) średnio około 20 000 lat. Dla porównania – przebycie 150 mln km dzielących Słońce od Ziemi zajmuje mu jedynie 8 minut.

Fuzja na Ziemi

Obserwując gwiazdy, naukowcy zaczęli zastanawiać się nad wykorzystaniem fuzji termojądrowej do produkcji energii na naszej planecie. Na pierwszy rzut oka, mogłoby się to wydawać niemożliwe. Warunki panujące na Słońcu są przecież bardzo dalekie od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w naszym codziennym życiu. W jądrze Słońca panuje przecież temperatura rzędu 15 mln °C, oraz ciśnienie około 400 mld atmosfer (40 TPa).

Dotychczas nie opracowano techniki umożliwiającej odtworzenie warunków panujących na Słońcu, jednak istnieje rozwiązanie tego problemu. Warunki do przeprowadzenia reakcji można uzyskać przez osiągnięcie odpowiednio wyższej temperatury w niższym ciśnieniu. Jest to odpowiednio 150-200 mln o C przy ciśnieniu rzędu 1-2 atmosfer.
W tych warunkach najlepszą mieszaniną jest deuter i tryt. Ten pierwszy jest ogólnodostępny w wodzie morskiej. Średnio, w każdym 1 m3 znajduje się koło 35 g tego izotopu. Natomiast tryt naturalnie występuje na ziemi w bardzo małych ilościach. Jednak można go uzyskać np. z litu, poddanego procesowi bombardowania neutronami. Lit na ziemi występuje powszechnie (np. w skałach), i nie ma problemu z jego pozyskaniem. Mieszanina ta w temperaturze przekraczającej 10 mln °C zamienia się w czwarty stan skupienia – plazmę, w której znajdują się swobodne, naładowane cząstki. Dalsze podniesienie temperatury plazmy do poziomu 150 – 200 mln °C pozwala na przeprowadzenie następującej reakcji:

D2 + T3 →He4 + n                  Q = 17,6MeV

n – neutron

Gaz podgrzewany jest trzyetapowo:
1. Indukcja prądu zmiennego o dużym natężeniu (kilkanaście, a w planach nawet ponad 20 MA (mega amperów)). Na tym etapie wykorzystuje się właściwość każdego opornika, który nagrzewa się podczas przepływu przez niego prądu. W tym wypadku opornikiem jest plazma, która przy tak wielkim natężeniu prądu uzyskuje temperaturę do 10 mln °C. Jest to górna granica podgrzania, którą można osiągnąć w tym procesie, ponieważ wraz ze wzrostem temperatury maleje oporność plazmy.

2. Wstrzykiwanie wiązek mikrofal i wykorzystanie zjawiska absorpcji rezonansowej.

3. Neutral Beam Injection. Jest to bombardowanie plazmy szybkimi, neutralnymi cząsteczkami, które zderzając się z jądrami deuteru i trytu, przekazują im swoją energię kinetyczną.

Wszystkie te trzy metody połączone dają oczekiwaną temperaturę plazmy, przekraczającą 150 mln °C.

Możliwość osiągnięcia tak wysokich temperatur rodzi kolejny problem – żaden znany materiał nie jest odporny na taką ilość ciepła. Rozwiązaniem tej kwestii jest utrzymywanie plazmy w pułapce magnetycznej, uniemożliwiając zetknięcie się gorącej materii ze ścianami reaktora. Jest to możliwe dzięki właściwościom plazmy – mimo, że jej sumaryczny ładunek elektryczny wynosi zero, jest złożona z luźno poruszających się jonów i elektronów, na które wpływa pole magnetyczne. Dzięki temu, za pomocą odpowiednich cewek plazma może być utrzymana z dala od ścian reaktora.
Cząstki, które nie mają zerowego ładunku elektrycznego, dzięki sile Lorentza[2] poruszają się ruchem obrotowym wokół pola magnetycznego. Dlatego reaktory przeznaczone do reakcji fuzji jądrowej tworzone są w kształcie przypominającego pierścień tokamaku (Toroidalnaja Kamiera s Magnitnymi Katuszkami – toroidalna komora z cewkami magnetycznymi).

Kolejnym wyzwaniem jest zamiana uzyskanej energii na energię elektryczną.
Neutron powstały w reakcji (dla przypomnienia D2 + T3 →He4 + n) unosi ze sobą ok. 80% wyzwolonej energii. Jako że nie niesie ze sobą ładunku (jest elektrycznie obojętny), nie wpływa nań pole magnetyczne. Cząstka poruszając się z ogromną prędkością uderza w ściany reaktora, powodując wydzielanie ciepła. Jest ono używane do podgrzewania wody znajdującej się w rurach otaczających reaktor. Ta, podobnie jak w innych blokach cieplnych (węglowe, jądrowe) zamieniana jest w parę wodną, która napędza turbinę sprzężoną z generatorem prądu.

Zaletami fuzji termojądrowej są:
- praktycznie niewyczerpalne zasoby paliwa
- brak emisji gazów cieplarnianych
- brak odpadów promieniotwórczych
- możliwość natychmiastowego wyłączenia reaktora.
Ostatnia zaleta jest o tyle ważna, że tradycyjne reaktory jądrowe, nawet po odcięciu zasilania, wytwarzają ciepło. Jak pokazała awaria w Fukushimie, w wyjątkowych warunkach może to doprowadzić do przegrzania rdzenia i awarii (więcej: http://adamrajewski.natemat.pl/53729,dwa-lata-po-fukushimie).

Ta obiecująca technologia nie została dotychczas dopracowana. Obecnie moc potrzebna do podtrzymania reakcji (podgrzewanie plazmy, utrzymanie pola magnetycznego, etc.), jest większa od tego, co możemy z niej uzyskać. Najlepszym wynikiem jest 16 MW z reaktora JET, przy 25MW potrzebnych do podgrzania plazmy.
Naukowcy z całego świata nie poddają się. Jest o co walczyć – zgodnie z symulacjami, reaktor termojądrowy przyszłości będzie mógł produkować ponad 80-krotnie więcej energii niż zużyje do jej wytworzenia.

O dokładniejszej budowie reaktorów termojądrowych, ich historii oraz o realizowanych projektach i planach napiszę w następnych artykułach.

 
Rys. 1- wnętrze tokamaka JET i skala w porównaniu do człowieka.

Aleksander Lis
  


 [1] Prot - izotop wodoru złożony z pojedynczego protonu i krążącego wokół niego elektronu. Stanowi ponad 99,98% tego pierwiastka występującego w przyrodzie. Pozostałymi izotopami wodoru są deuter (D2) i tryt (T3) zawierające w jądrze odpowiednio 1 i 2 neutrony


[2] Siła Lorentzasiła działająca na cząstkę obdarzoną ładunkiem elektrycznym poruszającą się w polu elektromagnetycznym, określona wzorem F=q(E+v x B)

Źródło ilustracji:

Bibliografia:
1) Andrzej Gałkowski „Fuzja jądrowa –Energia Przyszłości”
2) M. Lisak, J. Zaleśny, A. Gałkowski, S. Marczyński, P. Berczyński „Fuzja – kawałek Słońca na Ziemi”
3) Chris Warrick “Fusion-ace in the energy pack?”
4) Chris Warrick “Fusion in the Universe: the power of the Sun”
5) Urszula Woźnicka “Synteza termojądrowa – źródło energii dla elektrowni przyszłości”